Bułgarskie wybrzeże ma ponad 200 km długości. Piaszczyste i kamieniste plaże. Zachwycające klify. A woda? Czysta, ciepła, kusząca intensywną barwą.
Wybrzeże dzieli się na wyraźne trzy części. Południowa zaczyna się przy granicy z Turcją i ciągnie aż po przedmieścia Burgas. Centralna rozciąga się między portami w Burgas i Warnie. Północna – kończy na granicy z Rumunią.
Perełka wśród klifów
Południe jest zachwycające! Owszem, w wielu miejscach postsocjalistyczne rany są głębokie i minie jeszcze trochę czasu zanim się zabliźnią. Ale właśnie tu można znaleźć najpiękniejsze zakątki bułgarskiej riwiery. Przede wszystkim imponujące, wysokie klify. U ich podnóża kryją się niewielkie, przeważnie kamieniste plaże. Morze nie daje im chwili wytchnienia. Fale rozbijają się z hukiem o błyszczące w słońcu kamienie. Absolutnym hitem jest nie zagospodarowana piaszczysta plaża w Sinemorcu. Przecina ją ujście rzeki Weleka. Z ograniczającego klifu widać doskonale jak zielono granatowe fale głaszczą biały piasek. Po słodkowodnej stronie plaży brodzą ptaki. Krawędzią klifu wije się ścieżka. Każdy kto lubi szum wody i przesycone jodem powietrze uzna ten rejon za prawdziwy raj. Nic zatem dziwnego, że od paru lat panuje moda na Sinemorec. Nie gdzie indziej, ale właśnie tutaj, wznoszą wille prominentni politycy i biznesmeni. Na cud zakrawa więc fakt, że turystyczny Sinemorec pozostał zagłębiem niezbyt drogich, a przy tym całkiem przyzwoitych kwater. Ponadto klify między Sinemorcem a Rezowem stanowią rezerwat przyrody „Silnice” i jest nadzieja, że rozwijający się kurort długo jeszcze nie zdominuje dziewiczej przyrody.
Tunezja w czystej postaci
Urwiste brzegi są także na północ od Sinemorca, ale obniżając się łagodnieją i znika ich groźne piękno. Im zaś bliżej Burgas, tym ludniej. Hoteli i kempingów jest coraz więcej. Standard mają zróżnicowany, ale przeważają niedrogie obiekty, pamiętające socjalistyczne czasy. Te które cieszą się popularnością, szybko modernizują się i rozbudowują. Zjawiskowo wyrasta pośród nich „Djuni” – luksusowy i doskonale wyposażony kompleks wypoczynkowy. Korty, konie, baseny, quady, wellness… Jest praktycznie wszystko o czym można zamarzyć na urlopie. Nic więc prostszego jak zaszyć się za ogrodzeniem strzeżonego obiektu i nie wychylać nosa do końca pobytu. I tak właśnie postępuje większość gości. Flagowym obiektem kompleksu jest 5-gwiazdkowy hotel „Palace” o piaskowych ścianach z pompatycznym kolumnowym portykiem. Wystawiono go tuż nad morzem. Romantycznie – wśród wydm.
Nastrojem wyróżnia się Sozopol. Miasteczko jak z bajki, ze starówką na wysuniętym w morze półwyspie. Kręte, wąskie uliczki zapraszają do spaceru. W dzień zacienione, wieczorem kuszą zapachami dobiegającymi z restauracji i tradycyjnych gospód (mechan). Wyboru lokalu o wdzięcznej nazwie „Kirik” (Konik morski), nie żałuję. Domowa kuchnia, głównie owoce morza, ryby. Mury chronią to miejsce przed gwarem plażowej części miasteczka. Tam jest plastikowo i rozrywkowo, dyskoteki trwają do bladego świtu.
Gwiazdy pierwszej wielkości
Między Burgas a Pomoriem jest mocno industrialnie. Zewsząd widać burgaski port oraz oczekujące na redzie statki. Mimo to i tutaj nie brak plażowiczów, którzy koce i materace potrafią rozkładać nawet na falochronach i wybiegających w morze betonowych ostrogach. Nie byłoby powodu do zatrzymania na dłużej, gdyby nie to, że właśnie w pobliżu Burgas znajdują się zabytkowy Nesebyr i czarnomorskie Las Vegas, bodaj najdroższy obecnie nadmorski kurort Bułgarii – Słoneczny Brzeg.
Nesebyr leży na wyspie połączonej z lądem groblą. Jego głównym atutem jest stara zabudowa i tchnący z zaułków klimat trzech tysiącleci. Podobnie jak w Sozopolu, przy uliczkach gęsto tłoczą się domy ze wspartymi na belkach, wysuniętymi do przodu piętrami. Zabudowy dopełniają wzniesione z kamienia świątynie. Ślady świetności noszą cerkwie św. Jana Chrzciciela, Zbawiciela i św. Stefana. Imponują ruiny cerkwi św. Jana Aliturgetosa, w których latem odbywają się koncerty. Bogato dekorowaną fasadą zachwyca cerkiew św. Paraskewy (urządzono w niej restaurację). Miasteczko otaczają ciasnym pierścieniem mury.
Słoneczny Brzeg jest natomiast szczytowym osiągnięciem przemysłu wypoczynkowego. Już w czasach socjalistycznych był topowym kurortem. Ale dziś zamienił się w enklawę luksusu i centrum rozrywki, pławiące się w kiczowatym sosie. To się nawet może podobać, choć trzeba mieć niezłą kondycje żeby tu wypocząć.
Od zawrotnego tempa odpoczywa się w drodze do Warny. Mijanych po drodze, całkiem niebrzydkich plaż, nie odkryli chyba jeszcze inwestorzy. Chociaż wydaje się, że to tylko kwestia czasu. Całe bowiem odcinki bułgarskiego wybrzeża są od kilku lat rozległymi placami budowy. Hotele rosną na nich jak grzyby po deszczu, bo jest koniunktura. Póki co jednak, wczasowiczów spotyka się w tym rejonie niezbyt wielu, głównie rodziny z dziećmi. Gościom nie dokucza głośna muzyka, ani gwar zatłoczonych targowisk.
Do Warny…
W słynnym portowym mieście wznosi się monumentalna cerkiew. Polaków ciągnie do mauzoleum Władysława Warneńczyka. Świątynię Wniebowzięcia Matki Boskiej wybudowano w latach 1880-1886 jako dziękczynne votum narodu bułgarskiego za wyzwolenie spod tureckiej okupacji. Wielkością ustępuje jedynie sofijskiemu Aleksandrowi Newskiemu. Szczególnie imponująco prezentuje się w słońcu i wieczorami, gdy światło reflektorów wydobywa blask jej pozłacanych kopuł. Co do mauzoleum, to trochę żenujące, jest to, że w Bułgarii stosowane są zróżnicowane ceny dla autochtonów i gości zza granicy. W efekcie, chociaż nasz król położył tu głowę, musimy płacić więcej niż miejscowi.
Przewodniki rozwodzą się nad pięknie warneńskich plaż. Rzeczywiście, są rozległe, a wraz z Parkiem Nadmorskim (założonym po wyzwoleniu Bułgarii spod panowania tureckiego w 1878 roku) tworzą gigantyczną strefę wypoczynku i rekreacji. Zwiedzając Warnę warto tu zajrzeć. Spędzać urlopu – raczej bym nie chciał. Wadą jest sąsiedztwo największego na wybrzeżu portu handlowego. Atrakcją – powroty rybaków z porannych połowów. Między parkiem, a plażą ciągną się stragany, sklepy, restauracje. Panuje atmosfera wiecznego festynu.
…i dalej
Opuściwszy Warnę wkraczamy w trzecią część wybrzeża. Znajdują się tu słynne kurorty – najstarszy na wybrzeżu Sweti Konstantyn i Elena, Złote Piaski oraz Albena. Chociaż na zapełnionej parasolami plaży pierwszego z nich jest zawsze mnóstwo ludzi, przyjemne wrażenia podkreśla zieleń, schodząca aż po piaszczyste wybrzeże. Miejscowość zawdzięcza nazwę monastyrowi Konstantyna i Heleny, z którego dziś zachowała się jedynie cerkiew. Na początku XX wieku w klasztorze zatrzymywali się pierwsi letnicy. Hoteli jeszcze nie było. Co ciekawe, wśród pionierów było sporo Polaków. Upodobali sobie tak dalece to miejsce, że gdy w 1928 roku nawiedziło Bułgarię trzęsienie ziemi, Polska udzieliła ofiarom znaczącej pomocy humanitarnej. Symbolicznym wyrazem wdzięczności stał się kawałek gruntu podarowany Polsce przez ówczesne władze bułgarskie. Stoi na nim wypoczynkowy „Dom Polski”. Obszar zwany St. Elias Resort znalazł się w prywatnych rękach – wykupił go pewien milioner, i przystąpił z rozmachem do budowy hoteli.
W pobliskich Złotych Piaskach, życie nabiera znowu zawrotnego tempa. Tłum na plaży, stanowiska masażu, przejażdżki na bananie, wyścigi skuterów wodnych. A wieczorami imprezy – od koncertów po pokazy chodzenia po rozżarzonych węglach…
Hotele niczym wąż, ciągną się od Złotych Piasków po Rivierę. Stamtąd wyjeżdża się wagonikiem linowej kolejki na nadbrzeżne wzgórza. Rozpościera się z nich rozległa panorama. Ogólnie rzecz biorąc miejsce warte jest odwiedzenia, ale wypoczną tu jedynie amatorzy gwaru, blichtru, i tylko wówczas gdy dysponują wypchanym portfelem.
Białe hotele Albeny o piramidalnych kształtach były od chwili powstania kurortu w końcu lat 60. XX wieku wizytówką bułgarskiego wybrzeża. Kontrastujące ze zmieniającą odcienie granatu i zieleni morską wodą eksponowano w folderach. Chwalono tarasową konstrukcję, która sprzyja czerpaniu radości ze słońca. Charakterystycznym budynkiem jest 4*, 17-piętrowy hotel „Dobrudża”. W Albenie odbywają się liczne koncerty i festiwale. Tyle, że plaże są bardziej rozległe niż w Złotych Piaskach, więc nie odczuwa się tłoku.
Atmosfera zmienia się diametralnie za Bałczikiem, w strefie czesanych wiatrem od morza cypli, barwnych klifów i zagubionych wśród nich plaż. Tyle, że w odróżnieniu od południowej części wybrzeża, dzikie, przeważnie piaszczyste plaże ciągną się tutaj kilometrami. Przy jednej z nich uplasowała się „Rusałka”. Kompleks wypoczynkowy, zamknięty i strzeżony podobnie jak „Djuni”, bardziej jednak kameralny i mniej kiczowaty.
Potem zaś, aż po rumuńską granicę, jest już niemal zupełnie dziko, pusto i nastrojowo. Infrastruktury turystycznej jak na lekarstwo, a jeśli jakąś się spotyka, to najczęściej zdewastowaną. W pewnym sensie – znowu coś dla fanów natury. O ile oczywiście zaakceptują podupadłe postkomunistyczne hotele, ciesząc walorami cenowymi takich miejsc i zachwycimy święcącymi pustkami plażami. Najbardziej zaskakujący wydawał mi się zrazu fakt, że jak wybrzeże długie, spotykałem szczęśliwych rodaków. Zachwycali się klimatem. Chwalili – jeśli nie ceny, to krajobraz i bezwzględnie – kuchnię. Rozmowy z nimi potwierdziły słuszność banalnego stwierdzenia, że na mocno zróżnicowanym bułgarskim wybrzeżu każdy znajdzie coś dla siebie. Po powrocie odznaczyłem na mapie kolejny spolonizowany obszar wypoczynkowy.
Restauracja Kirik zdecydowanie godna polecenia! – Najlepsze małże jakie jadłam w życiu
PolubieniePolubienie