Pochodzące z suahili słowo safari oznacza wyprawę z wybrzeża w głąb lądu. Nieważne czy w pogoni za zwierzętami czy do żyjących inaczej ludzi.
– Kurtkę puchową? Do Afryki?! – dziwi się moja przyjaciółka. Rzeczywiście, nad Oceanem Indyjskim nie ma z niej pożytku. Ale na Mount Kenya żegna się definitywnie z mitem upalnej Afryki i praktycznie jej nie zdejmuje. Zaskoczeń jest więcej. Bodaj największym, że Kenia jest potentatem w hodowli sadzonek róż. Przyjemnym – ocienione palmami plaże nad oceanem. Nieoczekiwanym – krystalicznie czysta woda pod Mount Kenya. Co nas jeszcze zaskoczy, gdzie dotrzemy podczas podróży z wybrzeża Oceanu Indyjskiego na najwyższą górę, przez główne miasta i parki narodowe. Podczas dwutygodniowej, pełnej doznań podróży w nieznane. Na safari – w pierwotnym znaczeniu tego słowa.
Czas połowów
Rankiem, w słonecznej poświacie sylwetki rybaków na wąskiej dłubance daw rysują się niby postacie z teatru cieni. Między plażami w Mombasie, a rafą koralową nie ma głębi. Odpychają więc łódź żerdziami i zarzucają sieci. W tym czasie mzungu, jak pobłażliwie określa się białych, śpią błogo. Gdy pojawiamy się nad oceanem, miejscowi widzą w nas od razu potencjalnych klientów. Wyrastają jak spod ziemi i zarzucają pytaniami o samopoczucie, wrażenia, kraj pochodzenia. Uprzejme preludium poprzedza zaproszenie do obejrzenia towarów i zakupów – oczywiście po dobrej cenie.
Wypełniwszy sieci, rybacy przekazują je kobietom i także ruszają na połów turystów. Proponują rejsy na rafę, wyznaczoną białą smugą łamiących się szmaragdowych fal.
Do nieustannego oferowania usług i towarów trzeba się przyzwyczaić, zaakceptować gestykulację, ciągnięcie za ubranie. Ten wciska mapy, ów ozdoby. Inny obiecuje safari. Sytuacja może napawać niepokojem. Niepotrzebnie, co nie zmienia faktu, że warto szybko wypracować technikę uwalniania się od natrętów. Bez irytacji i zniecierpliwienia. Tylko wtedy można się cieszyć barwą oceanu, białym piaskiem plaż i cieniem szumiących na brzegu palm. A plaże Kenii są jak z folderu. Nic, tylko się opalać. Ciekawość pcha jednak do miasta. Na poszukiwanie śladów przeszłości i tętniące życiem ulice. Na starym mieście wyciągają się do nas ręce z wyświechtanymi wizytówkami i identyfikatorami przewodników. – Dziś nie pracujemy, chcemy się tylko powłóczyć… – Zbici z pantałyku, niedoszli cicerone zostawiają nas w spokoju.
Miasto kolonialne
Zaułki Mombasy są otwartą księgą kolonialnej historii. Zabudowane balkony zwiastują wpływy portugalskie, otwarte lodżie – hinduskie, misterne ornamenty odrzwi i obramień okien – arabskie. Przed oczami pląsają hinduskie, arabskie i angielskie napisy.
Klub dla dżentelmenów z 1911 roku w eleganckiej dzielnicy willowej jest pamiątką szczytowego okresu brytyjskiego panowania. Ukoronowanie stanowi brama w kształcie słoniowych kłów, wystawiona na Moi Avenue w 1952 roku z okazji wizyty królowej.
W barwnym tłumie po turbanach rozpoznajemy sikhów. Mijane muzułmanki zakrywają twarze. Odziani w luźne białe szaty przedstawiciele starszych generacji Suahili uśmiechają się szeroko. Miejscowe plemiona trudno rozróżnić. Nie noszą nic szczególnego. Świadectwem etnicznej mozaiki są liczne meczety, kościoły i świątynie hindu.
Nie bacząc na przestrogi z przewodników od pierwszych godzin poruszamy się matatu. Rozkręcone na cały regulator radio. Konduktor wychylony z mikrobusa zbiera opłaty i zachęca gromko do korzystania z okazji. Zdaje się, że ponagleni wołaniem ludzie wcale nie myśleli o opuszczeniu cienia pod drzewami. A jednak wsiadają…
Zerkam na dziewczynę w czarczafie. Ogląda ukradkiem fotografie. Zasłona zsuwa się odsłaniając prześliczną twarz. Ze zdjęcia spogląda uczesana i ubrana niby Britney Spears panienka, jakich pełno pod wszystkimi szerokościami geograficznymi.
Miasto leży na wyspie. Wszystkie drogi prowadzą do starego portu, gdzie jak przed wiekami ładunek wnoszą na pokład obładowani ciężarami porterzy. Z nieba leje się żar.
Na ulicach trudno oprzeć się zapachom grillowanych warzyw i mięs, nie spróbować słodkich mango czy rozpływających w ustach czerwonych bananów. Pod wieczór, przykładem miejscowych, siadamy na murku koło ulicznego sprzedawcy i podziwiając ocean popijamy czaj. Mocna aromatyczna herbata, parzona w mleku, zaprawiona imbirem i kardamonem przywraca siły.
Miasto przyszłości
Zgoła odmienną atmosferę ma Nairobi. Jest znacznie chłodniej, bo stolica leży 1700 metrów wyżej niż Mombasa. Centrum przypomina Manhattan. Wieżowce otaczają pomnik pierwszego prezydenta Jomo Kenyatty oraz znany z przewodników biurowiec, wzorowany na palmowym pniu – symbole tradycji, wywalczonej wolności i nowoczesnych dążeń.
W odróżnieniu od Mombasy, Nairobi ma krótką historię. Powstała pod koniec XIX wieku osada kolejowa, po wycofaniu Brytyjczyków i proklamowaniu niepodległości w 1963 roku, rozrosła się w czteromilionową metropolię. Jednak większość jej mieszkańców żyje w slumsach. Nieliczni, w luksusowych willach wśród kwiatów, w dzielnicy Karen.
Sąsiadująca z centrum Riverside cieszyła się długo złą sławą. Przewodniki nadal odradzają białym samodzielnie się tam zapuszczać. Odkąd jednak policja patroluje sumiennie miasto jest tam zupełnie bezpiecznie. Sąsiedztwo nowoczesnego centrum i Riverside uwydatnia jedynie melanż światowej atmosfery z duchem Czarnej Afryki.
Z Nairobi wywozimy wspomnienie porywających do tańca rytmów, którymi długo w noc rozbrzmiewa dyskoteka w centrum. I spostrzeżenie, że w eleganckiej Thorn Café podają taki sam czaj jakiego kosztowaliśmy w Mombasie. Tyle, że w zdobionej marmurami sali lokalu odwiedzanego przez biznesmenów i playboyów w towarzystwie czarnoskórych piękności o blond włosach, smakuje i kosztuje inaczej.
Epopeja transportowa
Mombasę i Nairobi łączy zbudowana przez Brytyjczyków kolej. Stacja w Mombasie pamięta czasy kolonialne. Pociąg też, a zwłaszcza jego pierwsza klasa z wagonami restauracyjnym, kuchennym i ze śniadaniem po angielsku. Uderzenia w gong są zaproszeniem do stołu. Energię elektryczną generuje jakieś dynamo, bo ilekroć pociąg zwalnia – światło przygasa. Kelner wchodzi tanecznym krokiem, wnosząc na tacy stylowe, choć mocno pogięte dzbanki. W zastawie są też poszczerbione porcelanowe filiżanki i platerowe cukiernice. Detale wpływają na koloryt podróży. Pociąg kursuje trzy razy w tygodniu do Nairobi i tyleż razy wraca do Mombasy. Jeśli nie ma opóźnienia jedzie czternaście godzin. Nocą nie widać nic, rankiem za oknami przesuwa się sawanna, palmowe zagajniki, osiedla krytych strzechą chat i blaszane baraki slumsów na przedmieściach miast. Na małych stacjach gromadzą się obładowani tobołami pasażerowie trzeciej klasy. Wszystko jest ciekawe, o ile oczywiście nie przysłonią widoku wypuszczane przez lokomotywę kłęby dymu.
W restauracyjnej salonce kosztujemy miejscowego piwa. Tusker przypomina Heinekena. Czarnoskóry biznesmen zwraca uwagę, że tańszy jest od wody. Susze bowiem dotykają systematycznie Kenię. Ba, nawet w Nairobi racjonuje się wówczas wodę. Oczywiście nie w kosmopolitycznym centrum.
Kolejowa epopeja kończy się iście afrykańsko. Strażnik przy wyjściu zawile tłumaczy, że musimy zwrócić bilety, ale nie takie jak mu podajemy. Trzeba się zwrócić do konduktora, wypisze właściwe. Tyle, że konduktor rozpłynął się w tłumie… Kwit zastępuję banknotem 200 szylingów. Skuteczne rozwiązanie. W suahili – kitu kidogo. Po naszemu – łapówka.
W obliczu Ngai
Wokół Nairobi, w środkowej części Kenii mieszkają Kikuju. Macierzyste plemię Kenyatty, lud dumny z przewodzenia przemianom. Mimo to Kikuju patrzą z respektem na Mount Kenya. Góra jest odległa o 200 km od Nairobi. Tam, wśród chmur mieszka Ngai. Czy ich bóg jest duchem? Starcem? Kobietą? – Mężczyzną w sile wieku – twierdzi stanowczo nasz przewodnik Charles.
Wejście na górę rozkładamy na siedem dni ze względu na aklimatyzację. Chociaż to tylko pięciotysięcznik, trudno uniknąć choroby wysokościowej. Przez kilka dni pniemy się pod górę pokonując deszczowy las, strefę pachnących lobelii i senecjowe gaje. W złamanym wiatrem okazie oglądamy rurowatą łodygę do magazynowania wody. Powyżej czterech tysięcy pięciuset metrów są już tylko kamienie. Ale nawet tutaj, w kotłach centralnej części masywu zielenią się tafle jezior. Cieszymy się widokami i smakiem źródlanej wody, współczując Holendrom którzy pracowicie przepompowują ją z butelki do butelki przez filtr.
Mount Kenya jest wulkanem, podobnie jak Kilimandżaro. Tyle, że na główne turnie prowadzą jedynie wspinaczkowe drogi. Standardowo, wycieczkę kończy się na Point Lenana (4985 m n.p.m.). Umówiłem się wprawdzie ze znającym tajniki wspinaczki przewodnikiem (na 150 licencjonowanych tylko kilku ma stosowne przeszkolenie), ale w nocy poprzedzającej atak na Neliona (5188 m n.p.m.) i Batiana (5199 m n.p.m.) zrywa się taka wichura, że mało nie porwie namiotu. Śnieg zaścieła okolicę. Porterzy i przewodnicy tłoczą się zniechęceni w małym schronisku Austrian Hut. Rankiem skuleni z zimna pytają czy właśnie tak jest w Alpach? Kapryśny Ngai zasłonił oblicze. Dobrze chociaż, że w poprzednich dniach dał podziwiać górę.
Schodząc, już poniżej granicy parku, spotykamy Masajów z bydłem. Niegdyś było ich tu więcej. Halford John Mackinder, pierwszy zdobywca góry musiał przejść przez ich tereny w 1899 roku. Dali mu przewodników. W podzięce, podróżnik wprowadził na mapy imię wodza Lenany. Imieniem jego ojca nazwał najwyższy szczyt – Batian, stryja – Nelion. Synów uwiecznił w nazwach niższych turni. Kikuju nazywali całą górę Kirinyaga, co oznacza białą, względnie jasną górę (w szczytowych partiach są lodowce i zalega wieczny śnieg). Embu mówili Kirenia, a Wakamba Kiinyaa (góra ostryga – z czarnymi skałami rozdzielonymi jęzorem białego lodowca). Wywodząca się z ostatniej wersji nazwa Kenya trafiła na mapy.
Różowa szarfa i nosorożce
Wyjście na Mount Kenya określane jest jako przygodowe safari (Safari Adventure). Jednak większość turystów przyjeżdża do Kenii na typowe – z aparatem lub kamerą na dzikie zwierzęta. W Kenii jest ponad czterdzieści parków narodowych, w których można je odbyć. I chociaż jezioro Nakuru należy do najsłynniejszych parków Kenii, wybieramy je ze względów praktycznych. Leży „po drodze” z wielkiej góry do Nairobi, a czas upływa nieubłaganie.
Przy brzegach jeziora brodzą tysiące flamingów. Widziane z oddali tworzą rozedrganą, różową szarfę rozciągniętą równolegle do linii brzegowej. Przyrodniczy fenomen wykorzystano w bestsellerowym filmie „Pożegnanie z Afryką”. Finch Hutton (Redford) zabrał Karen Blixen (Streep) w podniebną podróż samolotem właśnie nad Nakuru.
Kiedy pytam Sammy’ego Nzoka, organizującego safari od 10 lat, jakich zwierząt najchętniej szukają klienci – odpowiada bez wahania – nosorożców.
Spotkanie z olbrzymim ssakiem robi wrażenie. Zwłaszcza w kontraście do zwiewnych, poruszających się tanecznie flamingów. Samiec podchodzi bardzo blisko. Na karku siadają mu zabawne ptaszki. Symbioza – pożywieniem skrzydlatych pasażerów są insekty gnieżdżące się w skórze kolosa. Bezustannie skubie trawę i przeżuwa jak krowa. Bacznie jednak obserwuje ludzi „spode łba”. Z niewielkiego w istocie parku przeniesiono większość drapieżników. Te które zostały, chowają się w cieniu. Bez trudu podjeżdżamy do bawołów, antylop, żyraf i zebr. Tylko słoni nie ma.
Ze skalistej wychodni górującej nad okolicą rozciąga się widok na całe jezioro. Na kamieniach wygrzewają się niebieskie agamy z pomarańczowymi łebkami. Podchodzą podobne do świstaków góralki i psotne małpy. Na nie trzeba uważać, bo lunch pakiety i błyszczące drobiazgi bywają dla nich pożądanym łupem.
Pożegnanie z Kenią
Wszystko wymaga odpowiedniego zakończenia. Safari też. Park Hallera w Mombasie skusił nas pokazem karmienia krokodyli. Przede wszystkim jednak okazuje się cudownym ogrodem botanicznym, z restauracją w której serwują szaszłyk z krokodyla. Trafiamy na tablicę z napisem „nie siadać na żółwiach”. Intrygujące. Tylko gdzie żółwie? Są! Dwa, ogromne, i jak się okazuje o różnych temperamentach. Leniwy przywarł do krawężnika. Drugi… Opuszczamy je na zaledwie pięć minut, gdyż karmienie krokodyli nie jest porywające, a on jest… sto metrów dalej.
– Wiecie państwo – zwierza się w dniu wyjazdu pewien wczasowicz – czternaście dni to trochę za długo, dziesięć zupełnie by wystarczyło. Nam czas przemknął jak z bicza strzelił. Nie zdążyliśmy pojechać do miasteczka Lamu na wyspie o tej samej nazwie, nie dotarliśmy nad odległe Jezioro Turkana, nie lataliśmy balonem nad Masai Mara… O niedoszłym spotkaniu z Ngaiem nie wspomnę. Ba, nie byliśmy na rafie, chociaż podczas odpływu z plaży w Mombasie można dojść do niej piechotą.
Jamahuri ya Kenya. Republika Kenii leży okrakiem na równiku we wschodniej Afryce nad Oceanem Indyjskim. Graniczy z Etiopią, Somalią, Tanzanią, Ugandą oraz Sudanem. Ma 583 tys. km2 powierzchni i ponad 30 milionów mieszkańców. Wśród ponad 40 plemion, najliczniejsi są Kikuju, Luhaya, Luo, Kemba, Kalenjiu i ludy nilockie (należą do nich Masajowie). Mozaikę religijną tworzą protestanci, katolicy, animiści i muzułmanie. Kościoły prowadzą działalność misyjną i szkoły. Stolicą jest Nairobi. Najwyższym punktem Mount Kenya (5199 m n.p.m.), którego wierzchołek leży 17 kilometrów na południe od równika. Dobrze (jak na Afrykę) rozwinięte są rolnictwo i przemysł. Największe źródło dochodów stanowi turystyka.
Suahili. Są potomkami Arabów i przedstawicieli miejscowych plemion. Kulturą zdominowali wschodnią część Afryki tak dalece, że ich język pełni rolę urzędową w Kenii i sąsiedniej Tanzanii. Suahili posługują się też mieszkańcy Ugandy, Rwandy, Zanzibaru i Komór, wschodnich obszarów Zairu, północnych Mozambiku, południowej Etiopii i Somalii oraz zachodnich wybrzeży Madagaskaru. Znane z „Króla Lwa” zawołanie „hakuna matata” – nie ma sprawy, nie szkodzi – pochodzi z kenijskiego suahili. W Tanzanii mówią „hakuna shida”. Zabawnie brzmiące dla nas „barabara” oznacza, w zależności od wymowy, że jest wspaniale lub… drogę.
INFO
www.kenya.com.pl
Mbweha Camp: www.atua-enkop.com
Tekst był publikowany na łamach magazynu „Podróże” (2006)
0 komentarzy dotyczących “Kenia – czasem słońce, czasem śnieg”