Safari wyobrażałem sobie zawsze niby wizytę w ZOO bez klatek. W praktyce okazuje się bezkrwawym polowaniem. Tyle, że polujących jest więcej niż można przypuszczać, a role myśliwego i zwierzyny wcale nie jednoznaczne.
Drogę z Arushy w kierunku wielkich parków narodowych ciągnących się w Tanzanii w od płaskowyżu Wschodnio-Afrykańskiego po Jezioro Wiktorii budują Tanzańczycy według japońskich planów. Taki układ – technologia za dostęp do kopalń szlachetnych kamieni… Plany na pewno są solidne, ale póki co wokół samochodu unosi się chmura czerwonego pyłu i trzęsie niemiłosiernie, bo głównym zajęciem robotników i kierowców stojących wzdłuż trasy maszyn jest… chowanie się w cieniu i rozglądanie, między innymi za pojazdami z białymi turystami. Mijamy ciężarówki oklejone pasażerami i ich tobołami. Popularnym środkiem transportu jest rower. Zazwyczaj zdezelowanym wehikułem jedzie więcej niż jedna osoba. Poboczami maszerują kobiety z plastikowymi, kolorowymi, pełnymi wody hobokami na głowach. Gromadki dzieci w fartuszkach, zmierzają do prowadzonych przez misjonarzy szkółek. Zlokalizowane przy widocznych przy drodze kościołach, utrzymywane są przez specjalnie powołane fundacje. Tumany kurzu wzbijają też stada bydła, osłów i kóz.
Butiki i autentyki
Salomon nasz kierowca i przewodnik na safari w jednej osobie, tłumaczy do którego plemienia należą mijani ludzie. Trudno się w tym jednak połapać, bo w Tanzanii żyje blisko 150 różnych plemion. Generalnie jednak w większych osiedlach dominują zajmujący się rolnictwem Iraq. Jest enklawa oryginalnego ludu Mbwambwa, a spośród wszystkich najbardziej wyróżniają się Masajowie, są bowiem wysocy, smukli i ubierają się nader kolorowo. Mają pociągłe twarze, a wśród ich kobiet trudno znaleźć taką, którą na miejscu określa się w głównym tutejszym języku jakim jest swahili – mama kubwa. Delikatnie tłumacząc oznacza to kobietę nieco nadmiernie rozbudowaną w biodrach.
Salomon nie zmniejsza prędkości w mijanych osiedlach. Odradza też fotografowanie i filmowanie „z ukrycia”, gdyż z reguły nie budzi to przyjaznych reakcji. Pierwszy raz zatrzymuje się dopiero przy oznaczonym tablicami kompleksie handlowo-gastronomicznym. To oczywiście mocno przesadzone określenie sklepu z pamiątkami i kawiarenki. Jest tu jednak podobnie jak w zakopiańskim kiosku z pamiątkami. Tyle, że zamiast ciupag wiszą włócznie, a zamiast drewnianych talerzy z dziewięćsiłem, barwne naszyjniki z koralików zwane kisahani. Nie kupujemy nic – ceny, jak na tutejsze warunki wygórowane, a towar na kilometr pachnie cepelią.
Drugi raz zatrzymujemy się obok małego osiedla Masajów. Okrągłe chaty kryte strzechą kryją się wśród ciernistych krzewów, a vis á vis osiedla rośnie, pierwszy na naszej trasie imponujących rozmiarów baobab. I choć wioska wygląda jakby nikogo w niej nie było natychmiast oblega nas gromadka kobiet i dzieci. Widząc nasze zainteresowanie ubiorem i ozdobami, kobiety chętnie zdejmują kisahani i oferują je na sprzedaż. Znacznie taniej niż w odwiedzonym poprzednio butiku, a nieco przybrudzone, bo używane naszyjniki mocniej kuszą swą autentycznością. Po krótkim targu wyjściowa cena zmniejsza się trzykrotnie i dwa naszyjniki przechodzą na naszą własność. Podchodzi też wojownik. Rozmawia chwilę z Salomonem i choć nieco bardziej powściągliwie niż kobiety, również oferuje na sprzedaż… swoje uzbrojenie. Krótką włócznię, długi nóż w czerwonej skórzanej pochwie oraz zakończoną kuliście drewnianą pałkę.
Salomon zapewnia, że do podobnych zakupów będziemy mieli jeszcze sporo okazji, ruszamy więc dalej. Po kilku godzinach jazdy i po przekroczeniu doliny Mto wa Mbu (Rzeki Muchy Tsetse) stajemy przez bramą Parku Narodowego Manyara. Obejmuje on rozległe słone jezioro i pas tropikalnego lasu u stóp płaskowyżu Wschodnio-Afrykańskiego.
Manyara splin
Przy bramie, uzbrojony w kałasznikowa strażnik sprawdza papiery Salomona (żeby prowadzić safari potrzebna jest parkowa licencja), a pani w kasie przyjmuje należne opłaty. Po parku wolno poruszać się tylko wyznaczonymi drogami. Nie wolno wysiadać z samochodu oprócz wyznaczonych specjalnie miejsc, ba nie wolno się nawet wychylać. Samochód Salomona ma więc podnoszony dach. Łatwiej się rozglądać, pozostając przy tym w cieniu. A cień jest prawdziwym skarbem.
Upał doskwiera zarówno ludziom jak i zwierzętom. Oprócz poruszających się szybko małp żadne zwierzę się nie spieszy. Nie wolno zresztą ich poganiać ani na nie trąbić, nawet jeśli zatarasują drogę. Samochód musi czekać aż odejdą. Pierwszy tego typu postój zawdzięczamy pawianom. Małpia rodzina baraszkuje na przejeździe przez niewielki strumień. Kiedy z zaciekawieniem oglądamy okoliczne drzewa kiełbasiane z podługowatymi owocami okazuje się, że i my jesteśmy obserwowani. O maskę samochodu stukają pestki owoców. Wygląda na to, że skaczące wśród gałęzi małpy, podobnie do dzieci na wiadukcie, po prostu plują na stojący w dole samochód.
Z największą ciekawością oczekujemy oczywiście dużych zwierząt. W Manyara żyją lwy, ale o spotkanie z tymi drapieżnikami, które kryją się gdzieś wśród drzew bardzo trudno. Za to nie sprawiają nam zawodu słonie. Jako jedne z nielicznych, nie zważając na upał, włóczą się po okolicy całymi rodzinami. Można na nie patrzeć godzinami bez znudzenia. Olbrzymie, gruboskórne zwierzęta okazują się przy tym pełnymi rodzinnego ciepła i troskliwości osobnikami. Chociaż nie okazują lęku, przechodząc w pobliżu samochodu starsze zawsze zasłaniają sobą najmłodsze. Gdy słoniątko nie może się wydostać o własnych siłach na śliski brzeg bajorka, stary słoń delikatnie popycha je trąbą w górę. Spieramy się przy tym czy to matka czy ojciec. Kły nie są bowiem wyznacznikiem płci. W rodzinach rządzą samice, zaś samce wędrują zazwyczaj samotnie. Taki właśnie samotnik tarasuje cielskiem drogę, bo objada się liśćmi i gałęziami drzewa, w którego cieniu jednocześnie się chroni. Nie ma wyjścia zatrzymujemy się i zabieramy za lunch – posiłek słonia potrwa dość długo.
Późnym popołudniem, gdy słońce jest niżej, puszcza ożywa gwarem ptasich głosów. Zaczynają się też poruszać zanurzone w wodzie cielska hipopotamów. Drogi nie dochodzą tam zbyt blisko, obserwujemy więc je przez lornetkę. Salomon opowiada, że nie ma nic groźniejszego od hipopotama spieszącego ku wodzie. Poczciwe z pozoru zwierzę stratuje bowiem wszystko co stanie mu wówczas na drodze.
Rozgrzane powietrze drga i osłabia widoczność. Jednak po drugiej stronie jeziora rysuje się różowa smuga. To flamingi! Tysiące, setki tysięcy flamingów! Na sawannie dzielącej nas od jeziora pojawiają się stada żyraf, gazele, antylopy i zebry. Te ostatnie wędrują zazwyczaj w towarzystwie gnu, bowiem oba gatunki nie przeszkadzają sobie, żywiąc się… innymi częściami tej samej trawy. Poruszają się niespiesznie z opuszczonymi głowami. Istny Manyara splin, a może – nie zakłócony rytm natury?
Village Trekking
Przed nocą trzeba opuścić granice parku. Czeka nas nocleg w widocznym na skraju płaskowyżu lodge’u – Lake Manyara Hotel. Dojeżdżając do niego mijamy kolejną wioskę. A potem wita nas tablica z informacją, że gospodarze organizują safari i… bezpieczne trekkingi po wsi. Lodge usytuowany jest – trzeba to przyznać bardzo atrakcyjnie. Otaczają go drzewa o pięknych czerwonych kwiatach. Jest czyściutki basen i wspaniały widok z góry na cały Park.
Standard europejskiego hotelu i moskitiery, a po kolacji występ zespołu folklorystycznego. Menedżer podrygując rytmicznie wyjaśnia co za taniec oglądamy lub jakiej słuchamy melodii. Wyciąga też rękę po napiwki i zachęca do zakupu kaset.
Co do trekkingu po wsi, to organizujemy go sobie sami. Po prostu zabieramy się z Salomonem do wioski. Idziemy na colę w barze przy hoteliku, w którym nasz przewodnik spędzi noc. Jest czyściutko, cola kosztuje czterokrotnie taniej niż w lodge’u, a nocleg – dziesięć razy. Być może dlatego, że jesteśmy w towarzystwie Salomona, miejscowi przestają się nami interesować. Jest zresztą wieczór i panuje przyjemny chłód. To czas na rozrywkę, a tu główną jest bilard. Grze oddają się z lubością zarówno kierowcy ciężarówek, którzy też tu się zatrzymali jak i miejscowe dziewczyny. Obserwując je dochodzimy do wniosku, że występujące w lodge’u były szalenie nieatrakcyjne. Może jednak utalentowane? A może po prostu nasze normy estetyczne są tak odmienne? Jednak Salomon… podziela nasze zdanie.
Góra Dzyńdzyń
W suahili Ngorongoro. Tak podobno pobrzmiewają dzwonki masajskich krów. I taką nazwę nosi wygasły wulkan, którego krater z otoczonym sawanną słonym jeziorem Magadi stanowi drugi park narodowy na trasie naszego safari.
Przekraczając krawędź wulkanu, wyjeżdżamy na wysokość blisko 2300 metrów. Stąd zaglądamy do krateru, którego dno leży 600 metrów niżej. W odróżnieniu od Manyara, lasy występują jedynie na obrzeżach. Tam usytuowane są także masajskie wioski. Przybyli tu około 200 lat temu i tylko im pozwolono pozostać w granicach Parku. I tylko oni mogą wędrować bez ograniczeń po Ngorongoro.
W Ngorongoro żyją wszystkie afrykańskie olbrzymy oraz liczne drapieżniki. Mimo to Masajowie wędrują przez Ngorongoro ze swoimi stadami bydła. Jest ono czymś w rodzaju polisy na życie. Nawet lwica zdaje sobie przecież sprawę, że łatwiej upolować wychudłą krowinę niż uzbrojonego człowieka. Gdy tylko się zatrzymywaliśmy Masajowie porzucali stada i natychmiast otaczali samochód, oferując swoje noże. Po paru takich spotkaniach mamy takie pamiątki dla siebie, rodziny i przyjaciół. Nie chcemy już nic kupować i zatrzymując się by zrobić zdjęcie rozglądamy się uważnie czy gdzieś w pobliżu nie czai się Masaj. Jeśli tak – to chodu!
W Ngorongoro uświadomiłem sobie drzemiącą we mnie, a myślę, że również w innych uczestnikach wycieczki, żyłkę łowcy. Sfotografować Masajów to jest wyzwanie. Nie chodzi o to żeby nie zapłacić, żądanego przez nich w takich sytuacjach dolara, ale o to żeby uchwycić ich w naturalnych sytuacjach, żeby nie pozowali.
Polowanie na Masajów z obiektywem wciąga chyba jeszcze bardziej niż zwierzęta. Te ostatnie są bowiem widoczne jak na dłoni. W pozbawionym cienia Ngorongoro stada bawołów, zebr i gnu, hieny, strusie… nie kryją się ani przed słońcem ani przed ludźmi. Trudniej dostrzec drapieżniki. Te wylegują się bowiem w trawie oczekując chłodniejszej pory dnia. Pojawienie się w odległości około stu metrów geparda elektryzuje naszą załogę. Coś się dzieje i nie ukrywamy wcale, że chętnie obejrzymy bardziej dramatyczną niż dotychczas scenę. Jest szansa, bo drapieżnego kota poruszyło stado zebr, które obchodzi łukiem jego legowisko. Na czele stada maszeruje gnu. Gnu kamikaze jak je nazywamy, przystaje co chwila i odwraca prowokacyjnie do geparda. Kot zachowuje się jakby nie wiedział co zrobić. Unosi się gotując do skoku, a po chwili znowu zalega w trawie. Brodata antylopa jest na tyle blisko, że drażni geparda, ale jednocześnie na tyle daleko, że w pogoń za nim kocur musiałby włożyć sporo wysiłku. Ogon geparda, podobnie jak u niezadowolonego domowego kota, porusza się coraz bardziej nerwowo. Zebry postępują za gnu, zatrzymując się co pewien czas. Dorosłe, podobnie stają wtedy przodem do kota, a młode przechodzą za tą osłoną dalej. Gdy stado przekracza groźną strefę, gepard się uspokaja. Zaś gnu, ku naszemu zdumieniu, znów kusi los postępując w kierunku stada lwów wylegującego się w kępie wysokich traw.
Łup wojownika
Miejscem odpoczynku w Ngorongoro jest Ngoitokitok Springs, malownicze jeziorko na południowo-wschodnim skraju dna krateru. Rośnie nad nim jedno wielkie drzewo, zamieszkałe przez stado orłów. Nieopodal zatrzymują się na lunch samochody z turystami. Orły szybują wokół nowo przybyłego samochodu. Jeden z naszych kolegów przekonał się na własnej skórze o co im chodzi. Niepomny na ostrzeżenia Salomona wyszedł z samochodu z kanapką. Cień orła tylko mignął nam przed oczami. Ptaszysko porwało kanapkę z ręki i umknęło ze zdobyczą. Ba, Amerykanie w sąsiednim samochodzie musieli zamknąć dach, bo rozzuchwalone ptaki próbowały wlatywać w szczelinę. Tyle determinacji dla frykasów z McDonald’s… Gdy skończyliśmy lunch orły przestały się nami interesować. Natomiast my zaczęliśmy się interesować innymi ptakami, których w okolicy było mnóstwo.
Pozostał nam jeszcze jeden cel – zobaczyć nosorożce, ostatnie z pięciu największych zwierząt Czarnego Lądu. Najłatwiej je spotkać w Lerai Forest. Lerai w narzeczu Masajów oznacza akacje o żółtawej korze. Salomon zatrzymywał kilkakrotnie samochód by wymieniać informacje z innymi przewodnikami. Też szukali nosorożców, jednak bez powodzenia. Tego dnia chyba nikomu się to nie udało. Może oprócz Amerykanek, które opuszczając park zrobiły sobie pamiątkowe zdjęcia z nosorożcem… namalowanym na ścianie koło toalet.
Pożegnanie w Ngorongoro urządziły nam flamingi. Brodziły po podmokłych brzegach Magadi z niewypowiedzianym wdziękiem. Nie było ich aż tyle co nad Manyara, ale wystarczająco dużo by ich balet stanowił efektowny finał safari.
Gdy zachodziło słońce, byliśmy znowu koło wioski, w której kupowaliśmy już kisahani. Zatrzymaliśmy się, bo kolejne osoby zdecydowały się na zakupy. Masajki wyczuły to instynktownie, bo nie zdejmując już własnych naszyjników, zaprowadziły klientów do większego od innych krytego strzechą budynku z gliny. Widzieliśmy go poprzednio, ale zaaferowani bliskimi spotkaniami ze zwierzętami, nie zastanawialiśmy się do czego służy. Niezależnie od skojarzeń jakie budzi, słowo galeria jest właściwym określeniem. Na ścianach miejscowe wyroby. Ceny do negocjacji.
W witającej nas grupie jest nastolatek, ubrany jak wszyscy jego rówieśnicy w okresie inicjacji na czarno. Takich chłopców, którzy za rok wejdą do grona wojowników (moran), widzieliśmy już w Ngorongoro, ale jego wymalowany białą farbą na czole ornament jest szczególnie kunsztowny. Poza tym chłopak posługuje się sprawnie angielskim i pozując pod baobabem w pięć minut zarabia pięć dolarów. Porównajmy to z pracą portera na Kilimandżaro, który za dźwiganie blisko 30-kilogramowego ciężaru dostaje sześć dolarów za dzień… Jestem pewien, że jeśli kiedyś tu jeszcze trafię, to młody wojownik będzie wtedy szanowanym wodzem. I tego mu życzę!
Masajowie. Jeden z największych ludów afrykańskich zamieszkuje pogranicze Kenii i Tanzanii. Masajowie są nomadami, choć we współczesnych czasach ich osiedla nabierają coraz częściej stałego charakteru. Kultywują tradycje, między innymi z okresu inicjacji wojowników, często niezgodne z obowiązującym współcześnie prawem. Swoimi wyrobami powinni handlować w specjalnie wyznaczonych miejscach zwanych cultural boma, ale czynią to praktycznie przy każdej okazji. W Seneto Cultural Boma na zachodnim obrzeżu Ngorongoro organizują pokazy tańca i obyczajów dla turystów. Zwyczajowo wizytę w tej okazowej wiosce poprzedza składanie przez turystów darów wodzowi. Powinny to być pieniądze, które przeznaczają między innymi na utrzymanie szkoły i opłacenie nauczycieli. Tak efektowne barwne stroje Masajów coraz częściej są wyrobami przemysłowymi, ba są nawet fabryki specjalizujące się w wyrobie czerwono-niebieskich pledów, którymi tak chętnie owijają się wojownicy. Taki pled można kupić na pamiątkę nawet na lotnisku w Nairobi za kilkanaście dolarów.
Manyara. Jezioro otoczone sawanną, bagnami i tropikalnym lasem, ok. 130 km na zachód od Arushy. Na obszarze stosunkowo niewielkiego Parku Narodowego Lake Manyara żyje 350 gatunków ptaków, wspinające się po drzewach lwy (niestety bardzo trudno o spotkanie z nimi), słonie, żyrafy, hipopotamy, gazele i liczne gatunki małp.
Ngorongoro. W kraterze wygasłego wulkanu, na przestrzeni niespełna 100 km2 (cały masyw 250 km2) żyje blisko 100 gatunków zwierząt (ok. 20 tys. sztuk). Osobliwością jest jezioro Magadi, którego wody są bogate w sodę. Zbiornik ma właściwości termalne, więc wytrąca się biały osad, który sprawia wrażenie lodowej pokrywy.
Tekst był publikowany na łamach magazynu turystycznego „Podróże” (2005)
0 komentarzy dotyczących “Tanzania – łowcy i zwierzyna”