Afryka Tanzania

Tanzania / Kilimandżaro – góra wielkiego mozołu

Czyż to nie piękne marzenie – zobaczyć Afrykę z góry?! I to z góry wiecznie pokrytej śniegiem, co na najgorętszym kontynencie naszego globu samo w sobie jest już atrakcją.

Każdego roku kilka tysięcy ludzi z całego świata wyrusza na szczyt Kilimandżaro w pogoni za tym marzeniem. 30-40 procent je realizuje. I to jest pierwszy sygnał, że nie jest łatwo, ale również…, że da się to zrobić. Tę nadzieję podsyca w nas Kapanya, nasz tanzański przewodnik. Jest nas siedmioro i na spotkaniu w Arushy zasypujemy go pytaniami o trasę, podejście, trudności, wodę… Czy prowadził już Polaków i jak to jest z chorobą wysokościową? Choć jego przydomek znaczy w swahili mała myszka, Kapanya ma w sobie wielką charyzmę. Emanuje siłą i spokojem, przy czym cechy te, tak cenne u szefa wyprawy, podane są w nader egzotycznym sosie. Głowę Kapanyi zdobi grzywa dredów. Z powodzeniem można by go nazywać Simba – lew. Intuicja mnie nie myli. Jak się później dowiaduję, Kapanya jest poważany, gdyż wśród miejscowych przewodników pełni rolę nauczyciela. Ma około 50 lat, a nasza wyprawa jest jego 118 wędrówką na szczyt.

Uwaga na wagę
Jest nas siedmioro, ale karawana liczy blisko czterdzieści osób – porterów (tragarzy), kucharzy i przewodników… Zabieramy ich po drodze z Arushy, ładując jednocześnie do busa sprzęt i prowiant. Przed bramą do parku – Machame Gate czeka największa grupa. To górale spod Kilimandżaro, z plemienia Chaka. Urodzili się u stóp góry i spośród nich rekrutuje się większość tragarzy oraz przewodników.

Właśnie z Chaka pochodzi dwóch towarzyszy Kapanyi – doświadczony Saria i młody Severin. Potem okaże się, że przewodników jest jeszcze więcej. Asystując głównej trójce, na co dzień wspomagają ekipę kuchenną i tragarzy. A ci, początkowo, są dla nas bezimienni i z trudem ich rozróżniamy. Tym bardziej, że porterzy idą szybko. Chociaż niosą całe wyprawowe wyposażenie, znacznie szybciej niż klienci.

Przy Machame Gate, obserwuję ich przy wadze. Jeśli wskazówka dynamometru przekracza trzydziestkę, nadmiar rzeczy oddaje się tym, którzy przy załadunku wzięli za mało. Tylko niektórzy tragarze mają nieprzemakalne wory z pasami na ramiona. Wielu niesie toboły lub słomiane kosze na głowach, większości dyndają się przytroczone byle jak hoboki na wodę. Delikatniejsze rzeczy jak lampę naftową, czy jajka w tekturowej kratce, przywiązują na zewnątrz konopnym sznurem. Dlaczego nie używają pasów biodrowych wyjaśnia Saria. – Gdy porter upada pod ciężarem, musi go jak najszybciej zrzucić z ramion, by ładunek nie spowodował kontuzji lub co gorsza nie pociągnął w dół.

Wyposażenie pamięta czasy króla ćwieczka. Wyobraźcie sobie zaskakujący moment, gdy jakieś dwa kilometry od punktu startu czeka na nas przy drodze zastawiony, przykryty obrusem stół oraz krzesełka. Scena jak z „Pożegnania z Afryką”. Ale każde ze składanych, żelaznych krzeseł waży więcej niż mój plecak. Zastanawiam się, czy przypadkiem nie wniosą tego całego majdanu na szczyt… Szczęśliwie nie. Ale rozstawianie, i to trzy razy dziennie, stolika z krzesłami tworzy poetykę wypraw na Kilimandżaro. Choć czujemy się niezręcznie gdy tragarze, kucharze, a nawet przewodnicy trzymają się podczas naszego posiłku na uboczu. Prosimy więc Kapanyę, żeby przynajmniej on i Saria towarzyszyli nam przy stole.

Szkoła cierpliwości
Szczyt – chcę go jak najszybciej zobaczyć. Wypatrywałem już oczy w ciągu kilku godzin jazdy z Nairobi do Arushy, ale bez skutku. Najwięcej wypraw wyrusza w porze suchej, od grudnia do lutego, a nasza ma miejsce w listopadzie, u schyłku małej pory deszczowej. To nadzwyczaj dobry okres dla Europejczyków, bo u podnóża żar nie leje się z nieba, zaś w partiach szczytowych nie jest najzimniej. Jednak coś za coś – codziennie po wschodzie słońc, rozgrzane powietrze podnosi się spowijając górę kłębowiskiem chmur. Kilimandżaro kryje swe tajemnice, wystawiając moją cierpliwość na ciężką próbę.

Pociechę czerpiemy z widoków na Mount Meru. Niższy o półtora tysiąca metrów szczyt jest najbliższym sąsiadem Kilimandżaro (ich wierzchołki dzieli zaledwie… 50 kilometrów). Meru góruje nad Arushą i codziennie wita nas o wschodzie słońca wystającym ponad chmury piramidalnym stożkiem. Saria uczy nas jak wyrazić podziw w swahili (głównym języku zamieszkiwanej przez 120 różnych plemion Tanzanii). Kilima Meru ni daridadi – Góra Meru jest bardzo piękna.

Kilimandżaro widzę dopiero drugiego dnia wyprawy, rano. Inaczej niż na zdjęciach, wykonywanych zazwyczaj od strony kenijskiej, nie jest gigantycznym kopcem sterczącym nad sawanną. Z tej perspektywy przypomina leżącą postać, co nasuwa mi natychmiast skojarzenia z Giewontem. Jednak tatrzański rycerz zdaje się być na wyciągnięcie ręki, natomiast ta góra… jest bardzo odległa.

Każdego dnia idziemy sobie powoli – dalej i wyżej. Chęć ujrzenia szczytu kusi, by troszkę przyspieszyć. Ale przewodnicy są rygorystyczni. – „Pole, pole”, czyli „wolniej, wolniej”! – Przypominają. Nie bez racji, przychodzi bowiem moment, że każdy gwałtowniejszy ruch przypomina bolesnym pulsowaniem w głowie o rosnącej wysokości. Poza tym mnóstwo pijemy – przynajmniej 5 litrów dziennie. Nigdy nie wlałem w siebie w górach tyle wody. Nigdy też nie wyskakiwałem nocą pod presją pęcherza z namiotu z regularnością godną zegara z kukułką – co godzinę!

Barwy i dźwięki Kilimandżaro
Pośród ośmiu standardowych tras, Machame Route jest najdłuższa. Przecinanie pięter roślinności i trawersowanie góry od południa, sprzyja poznaniu przyrody i aklimatyzacji. – Co to za drzewo? – Pytam Sarię. – Kilimandżarka. – A czerwony kwiatek? – Kilimandżarka – odpowiada. Wcale nie kpi. Rośnie tu sporo endemitów i w dwuczłonowych zazwyczaj łacińskich nazwach wciąż powtarza się człon Kilimandsharica.

Wędrujemy przez strefę mięsistych, stojących pojedynczo lub w niewielkich grupach, senecji i lobelii. Ale zieleń ustępuje w końcu miejsca odcieniom brązu i szarości. Ścieżka kluczy wśród bazaltowych otoczaków, kruchych łupków o ostrych krawędziach, wiodąc ku żużlowym usypiskom w najwyższych partiach góry.

Fauna Kilimandżaro jest uboga. Strome jary i skaliste grzędy nie są bowiem zbyt gościnne. Poza tym większe zwierzęta u podnóża skutecznie przepłoszyli kłusownicy. Nawet w strefie tropikalnego lasu zaskakująco rzadko odzywają się ptaki. Stosunkowo łatwo wypatrzyć harcujące wśród gałęzi małpy. Warto natomiast szukać kameleona – ze zrozumiałych względów to trudne, ale jeśli się uda, przynosi szczęście!

Dopiero biwak na kamienistym plateau Shira rozbrzmiewa pokrzykiwaniem kruków. Uparcie i w zasadzie bez lęku krążą wokół namiotów kuchennych. Jest ich tu kilka bo poza nami na szczyt zmierzają Katalończycy (w księgach meldunkowych campów tak właśnie się wpisują), Kanadyjczycy i Amerykanie.

Morze świateł
Któregoś dnia Kapanya pyta czy to co widzę odpowiada moim wyobrażeniom. Cóż odpowiedzieć – góra jest kompletnie inna od wszystkich, które wcześniej widziałem! Natomiast im bliżej szczytu, tym silniej odczuwam jej magiczny zew. Najsilniej na biwaku Barranco, gdzie wieczorem, zaśnieżony szczyt wyłania się niespodziewanie, wysoko ponad naszymi głowami. I z tej perspektywy nie jest już połogi, ale najeżony imponującymi, skalnymi i lodowymi urwiskami.

Największe jednak zaskoczenie przeżywam na biwaku przed atakiem szczytowym. Ponieważ kolejne dni upływają nam wśród chmur przestałem już liczyć, że zobaczę Afrykę z góry. Gdy koło północy Kapanya daje hasło do wymarszu na szczyt, wystawiam głowę z namiotu i ku swemu wielkiemu zdumieniu, widzę w dole… morze świateł. I nie są to majaki wywołane wysokością, o nie! To Moshi – 50 tysięczne miasto u podnóża Kilimandżaro, jego przysiółki i wioski ciągnące się wzdłuż szosy w kierunku miejsca naszego startu, Arushy.

Szczytowe doznania
Są trzy powody, dla których na szczyt wyrusza się o północy. Po pierwsze, gdy rankiem masy powietrza suną ku górze, jest więcej tlenu. Po drugie, zmęczeni nużącym podejściem stajemy na krawędzi krateru o wschodzie słońca. Zastrzyk czystej energii przynosi ulgę zesztywniałym z niedotlenienia mięśniom. Po trzecie zaś, w nocy nie widać ostatniego podejścia. Zdającymi się nie mieć końca zygzakami żużlowej ścieżki, wysokość zdobywa się mozolnie, krok za krokiem, dosłownie centymetr po centymetrze. Zajmuje to – bagatela – sześć, siedem godzin.

Na górę wyruszamy we czwórkę, z piątką przewodników. Ale nasz zespół się dzieli się na mniejsze grupy. Franca i Leszek zostają w tyle, z częścią dwóch przewodników. Wschód witamy więc we trzech z Sarią i Jarkiem. Słońce dodaje sił, ale wysokość daje się we znaki. 5600 metrów! Bólu głowy los mi oszczędził, ale mięśnie wymykają się kontroli umysłu. Gdy Jarek prosi żebym mu wyjął z kieszeni plecaka butelkę z wodą, nie mogę po nią trafić ręką. Prosta czynność zabiera mnóstwo czasu i siły. Nigdy wcześniej nie dotknęła mnie choroba wysokościowa, więc czuję się nieswojo, gdzieś w głębi duszy czai się lęk. Widzę krawędź krateru, oddaloną o jakieś 150 metrów. – Kawał drogi – myślę z niechęcią. Saria dodaje nam animuszu, powtarzając z upodobaniem po polsku. – Dalej lenie! I dodaje bawiąc się słowami – Hey guys, let’s go to kill the Kili, or… Kili kill you! Przyjmujemy strategię 50 kroków. Krótki postój i kolejna pięćdziesiątka. Tak osiągamy Stella Point na krawędzi krateru (5756 m n.p.m.). We wspomnieniach wielu osób – psychicznie najtrudniejszy, bo główny wierzchołek jest niespełna 200 metrów wyżej, ale godzinę marszu dalej.

Szeroko tu, choć po prawej, od strony krateru Kibo, znajdują się urwiska. Po lewej łagodny, żużlowy stok opada w kierunku bajecznie uformowanego lodowca. Śniegi Kilimandżaro inspirowały Hamingwaya. Dziś pozostało zaledwie pięć procent z białej czapy zakrywającej wówczas szczyt. Chęć ochrony topniejącego w zastraszająco szybkim tempie lodowca rodzi idee, w gruncie rzeczy tak niedorzeczne, jak przykrycie go specjalnym pokrowcem.

Łyk Kilimandżaro
Krater ma 5 kilometrów średnicy, tyle co krakowska starówka w obrębie Plant! Jest więc imponujący. Natomiast wierzchołek, nie wybija się nadmiernie spośród szeregu podobnych kamienistych kulminacji na poszarpanej krawędzi krateru. Gdy jednak podmuch wiatru odsłania przed nami drewnianą konstrukcję na szczycie, z pełną determinacją przyspieszamy. Udaje mi się doliczyć do 500 i stajemy w najwyższym punkcie Afryki. Ze staniem mamy pewne trudności. Ba, zataczamy się z Jarkiem jak pijani, ale jesteśmy szczęśliwi i uważamy, że to zabawne.

Nigdy o wyjściu na jakikolwiek szczyt nie myślałem w kategorii: zwycięstwo! W tym przypadku to chyba właściwe słowo. Oczywiście nie ma mowy o zwycięstwie nad górą, bo ta za nic ma takich zwycięzców, ale nad własną słabością, którą klimat i wysokość obnażają bezlitośnie.

Z zejściem sprawa wydaje się prostsza, bo w gruncie rzeczy żaden z nas nie ma ochoty na zbyt długi postój. Pozdrawiamy Leszka, kolejnego zdobywcę osiągającego wierzchołek w towarzystwie Joshuy i Baracci i zapewniamy go, że poczekamy niżej. Nie należy się jednak zatrzymywać, by nie przedłużać pobytu w strefie o niskiej zawartości tlenu. Saria pilnuje nas byśmy nie ulegli pokusie odpoczynku. Zbiegamy w dół. Czuję jak z każdym metrem wracają mi siły i kroki stają się pewniejsze.

Gdy przed zachodem słońca góra znowu się odsłania, siedzimy już z Jarkiem i Sarią na ostatnim na trasie campie Mweka, na skraju tropikalnej puszczy, znowu niziutko, na trzech tysiącach metrów. Fundujemy sobie piwo Kilimandżaro (w campowej budzie 4 dolary za flaszkę, chyba najdrożej w Tanzanii). A, że znowu oddychamy swobodnie, żartujemy nawet z najmniej przyjemnych szczytowych doznań… Hakuna matata! Ten zwrot (w swahili „nie ma sprawy”) zna cały świat dzięki filmowi Disneya. W Tanzanii mówią hakuna shida. I słusznie, przecież było super!

Kilimandżaro (5895 m n.p.m.) jest wygasłym wulkanem, położonym na terytorium Tanzanii. Kilima Njaro oznacza w suahili Świecącą Górę. Masajowie nazywają ją po prostu Białą Górą – Oldoinyo Oibor. Wśród okolicznych ludów jest jednak o wiele więcej, często magicznych konotacji nazwy. Najwyższy punkt Dachu Afryki – Uhuru Peak wznosi się zaledwie trzy stopnie szerokości geograficznej od równika. Jako pierwsi stanęli na nim 6 października 1889 roku, niemiecki geograf Hans Mayer i szwajcarski przewodnik Ludwig Purscheller. Góra stanowi dziś park narodowy, za wejście do którego wnosi się opłatę, i po którym należy poruszać się w towarzystwie licencjonowanych przewodników. Na szczyt prowadzi kilka standardowych dróg. I nie są to technicznie trudne, wspinaczkowe podejścia. Jednak wędrówka wiąże się z ogromnym wysiłkiem fizycznym (6-8 godzin marszu dziennie, a w kulminacyjnym dniu aż 12-15 godzin). Problemem, którego nie wolno bagatelizować jest aklimatyzacja i zagrożenie chorobą wysokościową. Rzecz ciekawa, że nawet dla doświadczonych himalaistów, wejście na Kilimandżaro bywa prawdziwym wyzwaniem. Ba, nawet miejscowi przewodnicy, których aklimatyzacja przebiega naturalnie, przy pierwszych wejściach na szczyt płacą górze haracz choroby wysokościowej.

INFO
Strony rządowe Tanzanii (ang.): www.tanzania.go.tz
Oficjalna strona Tanzańskiej Organizacji Turystyki (ang.): www.tanzania-web.com
Dobry słownik niemiecko-kiswahili i inne informacje o Tanzanii (niem.): http://tansa.de/sprache.html

Wyprawa na szczyt. Do wyboru jest 8 tras standardowych (bez jakichkolwiek trudności technicznych). Najpopularniejsza jest Marangu Route, na której śpi się w schroniskach. Na pozostałych biwakuje się na campach – potrzebne namioty. Drogi przez lodowiec z odcinkami wspinaczkowymi (na ogół skala trudności III, III+), oraz próby prowadzenia nowych dróg wymagają dodatkowej zgody. Żądni mocnych wrażeń mogą zakosztować noclegu w kraterze Kibo, na wysokości 5790 m n.p.m. Lojalnie przestrzegam, że o spaniu na tej wysokości raczej nie ma mowy. Zaś osobom towarzyszącym – przewodnikowi i porterom płaci się extra po 50 USD – jako ekwiwalent za pracę na szkodliwym dla mózgu „głodzie tlenowym”.

Kiedy się wybrać? Najlepiej w porze suchej (styczeń-luty). Jest najcieplej ale najwięcej ludzi próbuje zdobyć górę. Kilimandżaro można podziwiać już z daleka. W lipcu, sierpniu i we wrześniu jest najzimniej; na szczycie temperatury spadają do minus 20 st.C. Dogodnie jest w listopadzie i grudniu, ale wtedy górę można podziwiać tylko w godzinach porannych i o zachodzie słońca.

Tekst był publikowany na łamach magazynu „Podróże” (2003)

Cytowany film, nakręcił podczas naszej wyprawy w 2003 roku Witek Rzepczak, komentarz – Urszula Rzepczak.

1 komentarz dotyczący “Tanzania / Kilimandżaro – góra wielkiego mozołu

  1. Film z naszego wejścia na Killimandżaro (z postu Witka Rzepczaka zamieszczonego na FB: https://www.facebook.com/witek.rzepczak/posts/10206722618967310).

    Polubienie

Skomentuj jeśli chcesz

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: