Historia i współczesność tworzą we Lwowie oryginalny kolaż. Atmosfery dawnej Galicji i współczesnych europejskich trendów. Żeby się w tym rozsmakować, weekend wystarczy. Na głębsze poznanie raczej nie ma co liczyć. Jednak nie ma się co martwić niedosytem. Lwów leży przecież tak blisko naszych granic, że wizytę łatwo powtórzyć.
SOBOTA
Lwów przywitał mnie turkotem tramwajów i krokami nielicznych jeszcze przechodniów. Była 7 rano, więc weekend dopiero się zaczynał gdy wysiadłem z autobusu Polonusa przy dworcu kolejowym. W kilka minut dotarłem spacerem do przyjemnego hotelu „Irena” (ul. Storożenka 21; www.irenahotel.com.ua). Dwie godziny później, odświeżony i po śniadaniu, ruszyłem w miasto. Wzdłuż głównej ulicy, mówiąc po polsku – Grodzkiej. Nad okolicą góruje neogotycki kościół św. Elżbiety. Inspiracje wiedeńską katedrą św. Szczepana były tak wyraźne, że u progu minionego stulecia rzadko kto nazywał świątynię inaczej niż Stephanskirche. Ponadto wywołała na Gródeckiem, jak zwie się ta dzielnica, modę na nadawanie chłopcom imienia Szczepan. We Lwowie zaroiło się więc od Szczepciów, podobnie jak od Tońciów, pochodzących z Łyczakowa, nad którym górował kościół św. Antoniego. Para popularnych lwowskich komików, która zabawiała radiową publiczność przedwojennej Polski, nosiła takie właśnie imiona.
U stóp wzgórza, na którym wznosi się jedna z lwowskich ikon – grekokatolicka katedra św. Jura, minąłem cyrk z czasów komunistycznych. Pamiętałem go z 1986 roku. Rozbrzmiewał wówczas głośną muzyką i migotał neonami, odwracając uwagę od wieńczącej świątynię figury św. Jerzego. Dziś role są odwrócone. Św. Jerzy pobłyskuje złociście, a obskurny cyrk czeka na wyburzenie albo na pomysłowego inwestora.
Wkrótce dotarłem do potężnego gmachu Lwowskiej Opery. Wydał mi się łudząco podobny do krakowskiego Teatru Słowackiego. Kawałek dalej zatrzymałem się pod monumentem Tarasa Szewczenki. Może z racji wąsów, profil wielkiego ukraińskiego poety wzbudził u mnie skojarzenia z wizerunkami Piłsudskiego. Pomnik był dla mnie drogowskazem, bo od niego tylko przysłowiowy krok w bok, i o godzinie 11. stanąłem na Rynku.
Akurat na czas by przywitać się z Ihorem Lylo. Historykiem sztuki i zakochanym w rodzinnym mieście pasjonatem. O Lwowie pisze i opowiada, prowadząc trasami, które obmyśla dla kompanii Kumpel Tour (www.kumpel-tour.com). Raz na rok wciela się w rolę mera i prezentuje jego gabinet. Krąży z chętnymi po zakamarkach starego Lwowa nocą. Zapuszcza do historycznych piwnic. Jednak na weekend, a zwłaszcza na początek, najlepsza jest trasa po lwowskich dachach. Po takich, na które normalnie się nie wchodzi, a z których widoki na Lwów są najciekawsze – dachach hoteli, banków i prywatnych kamienic. Cóż zobaczyłem? Miasto rozsiadłe niczym Rzym na siedmiu wzgórzach. Stłoczone ciasno kamienice, świątynie, teatry, urzędy, banki i hotele. Wciskające się w wąskie ulice tramwaje i pełznące przez skrzyżowania samochody. Parki. Wystające ponad korony drzew elementy miejskiej infrastruktury. Balkony z wywieszonym praniem, dachy oblepione telewizyjnymi antenami oraz pnące się ku niebu wieże i kopuły świątyń. Oddaloną nieco od centrum katedrę św. Jura, katedrę ormiańską. Lwowską Operę z fasadą zwieńczoną rzeźbami. A po środku smukłą ratuszową wieżę z zegarową tarczą.
Na dachy wyjeżdżaliśmy windami. Nawet taką, którą za radzieckich czasów wywieziono do Leningradu bo była piękna i zabytkowa – secesyjna. Teraz, szybem kursuje zwykła kabina. Szkoda, ale i ona wystarczy, by zgodnie z ideą Ihora, w wycieczce można było uczestniczyć równie dobrze na wózku, jak z wózkiem. Za 150 hrywien od osoby (1 UHR – 0,25 PLN; kurs z przełomu 2014/2015). Nie ma przy tym problemu z porozumieniem, bo związany pracą z Uniwersytetem Lwowskim i Jagiellońskim Ihor biegle włada naszą mową.
Półtorej godziny minęło jak z bicza strzelił. A żołądek zaczął się domagać lunchu. Pozostając wiernym idei poznawania Lwowa i zachodniej Ukrainy, wybrałem „Trapezną” (ul. Wałowa 18a). Jej klimat tworzą średniowieczne piwnice bernardyńskiego klasztoru. A w menu (strawopisie), zgodnie zresztą z tytułem, znalazłem 100 potraw galicyjskiej kuchni. W gruncie rzeczy bardzo nam bliskiej, bo to z niej wywodzą się znane w świecie polskie przeboje kulinarne – barszcz i pierogi. Z drugiej strony zaskakującej bogactwem, bo składają się nią potrawy karpackich górali, Kozaków, szlachty i mieszczan o ormiańskich, ruskich, niemieckich i żydowskich korzeniach.
Właściciel lokalu jest artystą i, podobnie jak Ihor, pasjonatem. Osobiście wyszukuje przepisy, a nawet sam wykonuje naczynia. Wprawdzie na realizację zamówienia trzeba w „Trapeznej” poczekać, ale niczego nie serwują tam z mikrofalówek. Menu zmienia się zgodnie z porami roku, a produkty są zawsze świeże. Restauracja jest ponadto elementem szerszego projektu kulturalnego – Muzeum Pomysłów. Odbywają się w niej wernisaże i koncerty, a ogródek z telebimem często zamienia się w plenerowe kino, teatralną scenę lub estradę. Przyjemnym akcentem był też rachunek, który za moje ulubione galicyjskie pierogi opiewał na… 27 hrywien (niespełna 7 zł; teraz – o ile ceny się nie rozhuśtały z powodu dramatycznego spadku wartości hrywny – jeszcze mniej).
Po lunchu zajrzałem na targowisko z pamiątkami i rękodziełem, nazywane Wernisażem. Przy ulicy Teatralnej, bo usytuowane nieopodal Lwowskiej Opery i wejścia do dawnego Teatru Skarbka. Dawniej, czyli do 1960 roku z podobnych towarów słynęło inne targowisko za Lwowską Operą, zlokalizowane przy placu Ziarnowym nazywane potocznie barachołką. Na jego współczesnej, ucywilizowanej wersji, oprócz haftowanych koszul – soroczek, znalazłem doskonale nadające się na pamiątki motanki. Laleczki-amulety, które robi się motając nici na patyku. Ubrane na ludowo, zamiast ust, oczu i nosa, mają zawsze skrzyżowane paski krajki, fragmenty haftu albo wyrysowane węglem kreski. Uważano bowiem, że laleczka z twarzą uzyska tożsamość. A skupiając się na własnych życzeniach może wchłonąć duszę właściciela. Oczekiwania wobec motanek zbiegają się też ze stawianymi marzannom. Nikt ich jednak nie topi, ani nie pali. Zachowuje się je na szczęście!
Pod pomnikiem Iwana Fedorowicza, pierwszego lwowskiego drukarza, poszperałem trochę wśród książek. Na tym bibliofilskim targowisku, pośród stert bezwartościowej makulatury znalazłem wydawnictwa z tekstami w jidysz, pisane cyrylicą, latynicą i niemieckim gotykiem.
Nim się spostrzegłem, zapadł zmrok. Gdybym był w rodzinnym gronie, i do tego z drobną dziatwą, wybrałbym się zapewne do Opery. Kapiące od złota dekoracje skojarzyłyby się najmłodszym z baśniowym pałacem. A my, dorośli, zachwycalibyśmy się akustyką. Jednak dzieci ze mną nie było, więc uznałem, że nie ma lepszej recepty na wieczór niż rajd po klubach i dyskotekach.
Oferta lwowska jest pod tym względem imponująca. Lokale są czynne do świtu i tchną obietnicą szalonej rozrywki. Tradycje zaś mają zaskakujące. Ot, choćby „Masoch Café”, w samym centrum. W menu drinki takie jak „Śliska pipka” i nie mniej „perwersyjne” potrawy, które można konsumować przykuwając się do siedzisk łańcuchami. Ba, można sobie zamówić biczowanie. Wszystko dlatego, że we Lwowie urodził się Leopold Ritter von Sacher-Masoch. Autor poczytnych pod koniec XIX wieku powieści. Być może jego literackie dzieła i nazwisko odeszłyby w niepamięć, gdyby nie psychiatra Richard Freiherr von Krafft-Ebing, badający seksualne dewiacje. Znajdując symptomy jednej z nich u bohaterów Masocha, nazwał ją masochizmem. W kawiarni patologii nie ma, a historią inspirowane „danie” jakim jest biczowanie, kelnerzy serwują z przymrużeniem oka.
Mimo to, zakuwać się w kajdany nie zamierzałem. Skierowałem więc kroki do „Millenium”. Klubu zainstalowanego w dawnym kinie, przy alei Czornowoła 2. Sąsiedztwo uniwersyteckich wydziałów i niewygórowane ceny klubowej restauracji „Motorna Diwka” przyciągają studentów oraz goszczących w mieście backpackersów. Ba, kolorytu dodają goście, którzy spłukawszy się w sąsiednim kasynie, zamiast popadać w depresję, przychodzą właśnie tutaj zabawić się za ostatnie pieniądze. Pojawienie się jednego z nich przypomniało mi, że też byłem w kasynie. I to najstarszym. W gmachu o zachwycających secesyjnych wnętrzach. Tyle, że nikt już nie uprawia tam hazardu, bo jest teraz siedzibą oddziału Ukraińskiej Akademii Nauk. Ech, wspomnienia. Gdy opuszczałem „Millenium” okazało się, że szarzeje, i zamarzyłem o odrobinie snu.
NIEDZIELA
Po hulaniu niemal do świtu, zapragnąłem przed południem spaceru. Założę się, że powodowani sentymentem poszliby na cmentarz Łyczakowski, a przyzwyczajeni do porannego joggingu pobiegliby na zamkowe wzgórze i z powrotem. Ja poszedłem na zwykły spacer, po parku, tyle, że choć ich we Lwowie nie brakuje, udałem się do najrozleglejszego z nich – „Gaju Szewczenki”. Tramwajem nr 7. Kupując bilet za 2 hrywny u konduktora, przypomniałem sobie z rozrzewnieniem warszawskie tramwaje z czasów dzieciństwa.
Usytuowany nieco na wschód od centrum park, kryje Muzeum Narodowej Architektury i Życia Codziennego (wstęp 20 hrywien). Jednym słowem skansen, do którego pościągano cerkwie i chałupy z subregionów Zachodniej Ukrainy. Być może u uważnego obserwatora wzbudzi zdziwienie fakt, że wśród góralskich sektorów oprócz bojkowskiego i huculskiego, jest także łemkowski. A przecież Łemkowie zamieszkują nasz Beskid Niski. Skąd się więc wzięli na Ukrainie? Wyjaśnienie jest proste. W utworzonym w latach 30. XX w. skansenie zgromadzono pamiątki kultury materialnej przede wszystkim z XVIII i XIX wieku, a więc z czasów gdy ani Polski, ani tym bardziej Ukrainy nie było na politycznej mapie Europy. Ekspozycja i wystawy prezentują więc Galicję i zasięg kultury ruskiej z czasów habsburskiego panowania (plan sektorów). Cerkiew w sektorze łemkowskim to kopia XIX-wiecznej cerkwi z Kotani, wybudowana za pieniądze Łemków z USA i Kanady, poświęcona w 1991 roku.
Zgodnie ze współczesnymi trendami wnętrza zabytkowych budynków są żywe, bo oddano je do dyspozycji pomysłowym twórcom. Można więc na przykład dowiedzieć się jak i z czego wyrabiano na dawnej wsi mydło, a nawet kupić sobie na pamiątkę pachnące wybranymi ziołami. Podobnie słoiczek z konfiturami, butelkę soku czy pięknie haftowaną galanterię.
Skansenowe ścieżki przecinają głębokie jary i pną na strome zbocza pagórków. Naspacerowałem się więc za wszystkie czasy, i z tym większą przyjemnością postanowiłem wytchnąć w kozackim chutorze. Skosztowałem tradycyjnych smakołyków i popiłem modnym we Lwowie od wieków kwasem chlebowym. I to nie z butelki, ale z beczki, czyli wyrabiany domowym sposobem, a nie przemysłowo, a więc najlepszym. Potem zaś postrzelałem z łuku bo to jak wiadomo wymaga skupienia i przywraca równowagę. Tak zrelaksowany, wróciłem do centrum tramwajem.
Na niedzielny lunch wybrałem minibrowar „Kumpel” (ul. Wynnyczenka 6). Lwów ma wspaniałe tradycje piwowarskie, podtrzymywane przez istniejący od 1715 roku wielkoprzemysłowy browar. Oferta Kumpla jest jego kameralną konkurencją ale na wysokim poziomie. Tym ciekawszą, że w restauracyjnym menu nie brakuje oryginalnych dań. Ja, zdecydowałem się na inspirowaną huculskimi tradycjami potrawę z bryndzą, i muszę przyznać, że z kumplowym piwem komponowała się znakomicie. Warto tylko pamiętać, że „Kumpel” ma dziś dwa lokale, nazywane potocznie starym i nowym (Al. Czornowoła 2b) ze względu na chronologię powstawania, a nie wystrój czy lokalizację. Oba są nowoczesne. I z obu na starówkę da się dojść spacerem.
Znowu na starówkę? O tak, na deser! Do zajmującej starą kamienicę przy ulicy Serbskiej „Lwowskiej Manufaktury Czekolady”. Długo stałem z nosem przyklejonym do szklanej tafli, obserwując cukierników przy pracy. Jak w Szwajcarii – wszystko robią ręcznie. Prawdziwa manufaktura. Potem wspiąłem się po skrzypiących drewnianych schodach na górę, by wybrać ze stert pralinek piętrzących się na ladach firmowego sklepu zestaw dla siebie. A potem jeszcze wyżej, żeby wypić przy stoliku filiżankę gęstego, ciepłego napoju. Był pogodny dzień i chciałem to zrobić na tarasie najwyższej kondygnacji, bo szczęśliwcy, którzy zajmą tam miejsce raczą się napojem podziwiając kolejną lwowską panoramę z „dachowej” perspektywy. Niestety, wszystkie miejsca były zajęte, więc tylko rzuciłem okiem na miasto i wróciłem do nastrojowej sali.
Od ubiegłego roku przebojem manufaktury są czekoladowe figurki Putina (po 65 hrywien). Takie na ząb. Są humorystyczną lwowską ripostą na rosyjską agresję. Podobnie jak sprzedawany na straganach toaletowy papier z podobizną rosyjskiego przywódcy. Czy bijący rekordy powodzenia shot – Chwała Ukrainie (коктейль Слава Україні), któremu ajerkoniak i Blue Curaçao nadają narodowe niebiesko żółte barwy. A który wychyla się jednym haustem z okrzykiem: „Budźma! Hej, hej, hej!”, odpowiadającym naszemu „na zdrowie!”.
Wszystko co dobre ma swój koniec. Ostatnie chwile pobytu wykorzystałem żeby zajrzeć do domu towarowego „Magnusa”. Wznosi się nieopodal Lwowskiej Opery przy ulicy Szpitalnej. Wybudowany w 1912 roku z żelbetonowym szkieletem i wielkimi taflami przeszklonych okien był jednym z pierwszych awangardowych i funkcjonalnych budynków europejskich. Po pieriestrojce przywrócono mu świetność z inicjatywy, i za pieniądze polskich biznesmenów. Dziś, zlokalizowane w „Magnusie” luksusowe sklepy są celem shoppingowych wypraw goniącej za modą klienteli. Tylko tam można zobaczyć co najbardziej kusi lwowianki.
Spojrzenie na zegarek zadziałało jak ukłucie szpilką. Wezwałem taksówkę. Tak jak mnie nauczyli lwowscy przyjaciele, cenę za przejazd do dworca – tym razem – autobusowego, uzgodniłem z kierowcą. We Lwowie jest tylko jedna taryfa przez całą dobę i nie ma podziału na strefy, zaś cena rzucona przez taksówkarza zgodziła się co do hrywny z tą jaką na koniec kursu pokazał taksometr (aktualne ceny i telefony do firm przewozowych są zebrane tutaj). Na koniec jeszcze jedna uwaga. Ponieważ z autobusów Polonusa korzystają pracujący w Polsce Ukraińcy, wszystkie miejsca podczas kursów z piątku na sobotę tam, i z niedzieli na poniedziałek z powrotem są zajęte. Bilety trzeba koniecznie rezerwować przez Internet, a bilet powrotny wykupić w kasie na lwowskim dworcu autobusowym. Dojazd z centrum, z krótkim postojem na zabranie rzeczy z hotelu, zabiera około pół godziny. Autobus startuje o 20.20, a do Warszawy przyjeżdża koło 4. Jadąc do Lwowa z miast południowej Polski najlepiej chyba wsiąść do pociągu. Można też dojeżdżać samochodem. Mój znajomy zostawił go zresztą przy przejściu granicznym. Granicę przekroczył na piechotę (tak, jak się okazało, jest najszybciej), a dzielący miasto od granicy odcinek 70 km przejechał marszrutką. Tanio i pewnie, a poza tym odpadły mu kłopoty z parkowaniem. Co zaś do poruszania się po Lwowie, to latem 2015, niemiecka firma NextBike uruchomi sieć rowerów miejskich. A ścieżek rowerowych przybywa już od kilku lat, i rower staje się coraz modniejszym środkiem lokomocji na ulicach zachodnioukraińskiej metropolii.
Tekst publikowany na łamach magazynu „Witaj w podróży”, pt. Tylko we Lwowie (kwiecień-maj 2015; pdf —> tutaj).
0 komentarzy dotyczących “Ukraina – Lwów na weekend”